Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Czemuż ta śmierć nie przyjdzie nagle, znienacka? Czyż i tak nie dosyć, że mam umrzeć? po cóż to pastwienie się ślepych sił natury?
Brednie piszę, brednie... W głowie chaos, gdzieś lecę, zapadam, mrok coraz większy dokoła duszy... Sił... życia... światła!...

18 marca, rano.

Jestem rozbity, złamany, bezsilny. Choroba robi straszne postępy. Cierpień prawie żadnych — tylko obezwładnienie, apatya i senność. Dnie całe leżę nieruchomo, z oczyma w sufit albo w ścianę utkwionemi, nie mówiąc nic, prawie nie myśląc. A tu godziny, dnie, tygodnie przechodzą, i tak dążę gdzieś, do jakiegoś nieznanego celu. Co będzie?
List jeszcze niewysłany. Nie mam sił myśleć o tem, a tem bardziej wykonać. Wczoraj trzy razy zaczynałem mówić o tem z Zosią i trzy razy zabrakło mi odwagi. Rozprzęgło się we mnie wszystko. Bywają już takie chwile, że mówię: