dami pisowni i kaligrafią dziecka z wstępnéj klasy, ten list wykrzywiał wstrętem i obrzydzeniem usta wielkiéj pani i uczciwéj kobiety.
Wtém Armand wbiegł z teczką studencką pod pachą, swobodny, wesoły, z młodzieńczym ogniem w oczach, a zdziwiony, że zastaję matkę w swoim pokoju, zawołał wesoło:
— Tu! u mnie! Dzień dobry, mateczko!
Ale pani Bernard wstała sztywna, blada, a rzucając na biurko list Henryki, wskazała go synowi ręką drżącą ze wzruszenia i głosem, jakiego u niéj nie słyszał, głosem brzmiącym jak metal, a gniewnym i urągliwym, rzekła:
— Czytałam. Na drugi raz nie rozrzucaj listów swojéj kochanki.
Dodała, dławiąc się oburzeniem:
— Taka dziewczyna!
I zostawiając chłopca osłupiałego i okrytego rumieńcem wstydu, wyszła i zatrzasnęła drzwi za sobą.
Tymczasem te biedne dzieci były zupełnie usprawiedliwione.
Tak samo jak matka, Armand, przechodząc przez mały salonik, z przyjemnością patrzał na wdzięczną główkę, skłaniającą się lekko dla oddania mu ukłouu. Ale w niewinności ducha nie dostrzegł nigdy przelotnie rzucanego na siebie tkliwego spojrzenia, ani rumieńca, oblewającego twarz robotnicy. Co do niéj, od piérwszego widzenia Armanda, ach! od pierwszego razu zakochała się w nim, i ten piękny, wytworny młodzieniec, o ruchach harmonijnych, oczach łagodnych a ognistych, wydał się jéj jakąś wyższą istotą. Henryka była uczciwa, ale nie nieświadoma. W pracowni rozmowy towarzyszek nauczyły ją wielu rzeczy. Nigdy wszakże jéj pragnienie nie było tak zuchwałém, aby się podnieść do przedmiotu, budzącego uczucie w jéj sercu.
W jéj oczach Armand był jednym z „bogatych,” jednym z tych, których biedni znać bliżéj nie mogą i patrzą na nich tyl-