Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 01.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   49   —

chne elfy leśne przypatrują się korowodom. Z próchniska i bajorów podnoszą się błędne ogniki i chodzą lekkie, tajemnicze, jakby szukały czegoś napróżno. Księżyc wybija się coraz wyżej na niebo i pada rosa obfita.
Po rozłogach pól wije się srebrna wstęga rzeki i widać szlaki dróg, wiodących do grodów i zamków. Przez wązkie gotyckie okna wpada do cichych sal zamkowych blask miesięczny, w którym snują się duchy zmarłych rycerzy i dziewic. U stóp zamków śpią miasta. W spokojnem świetle bieleją dachy domów i błyszczą krzyże wież. Z kwitnących sadów, wraz z oparem podnoszą się zapachy kwiatów i traw. Ale lżejsza od woni i od światła skrzydlata dusza szybuje wyżej i dalej. Mkną nizko siedliska ludzkie, mkną lasy, doliny i lśniące tarcze stawów i białe nici strumieni. Kraina spiętrza się z wolna...


∗             ∗

A oto góry. Wśród czarnych skał śpi przejasna tarcza jeziora. W wąwozach tai się chłodny mrok. Świecą zielono igły lodowców. Po zboczach i gniazdach skalnych nocują strudzone obłoki i węże mgieł, a na szczytach, na wie-