Strona:Henryk Sienkiewicz - Publicystyka tom IV.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ryski się objawia; tam panowie szepcą damom francuskie słówka na ucho; tam głupcy w długich surdutach udają Anglików, przekręcając angielskie wyrazy; tam posługujących mazowieckich Bartków i Jaśków na Dżonów przerabiają, tam czytają tylko zagraniczne powieści; tam o Mickiewiczu wiedzą, że to „literata jakiś“; tam prenumerują Revue des Deux Mondes i dziwią się po francusku, jak się może tyle polskich dzienników utrzymać.
Pójdź między wysokie mieszczaństwo — to udaje arystokracją; pójdź między przemysłowców: mówią po niemiecku; pójdź między kupców: szwargoczą po żydowsku; pójdź na giełdę — język niby polski, ale i słowa z niego nie zrozumiesz. Wszędzie cudzoziemczyzna lub mieszanina najobrzydliwsza w świecie, wszędzie, gdy się wsłuchasz, i płakać i śmiać ci się zechce jednocześnie, — aż wreszcie mimo woli spojrzysz w niebo i z wyrzutem zapytasz: „Panie Boże, przecież nie stawialiśmy nigdy wieży Babel, dlaczego nam tak pomieszałeś języki?“

∗             ∗

A teraz, po tej wycieczce w dziedzinę lingwistyki, wracam znowu do pożarów. Świeżo, bo dnia 6 i 7 października, mieliśmy pożar w Warszawie. Zapaliła się stajnia na Solcu, a od niej składy drzewa. Była chwila wieczorem, że pożar tak się rozszerzył, iż obawiano się nie tylko o składy drzewa, ale i o przyległe fabryki. Na niebie świeciła ogromna łuna; jak okiem zasięgnął, rozlewało się jedno morze płomieni, buchających na wysokość kilkupiętrową. Krwawy blask pożaru odbijał się w mętnych