Strona:Henryk Sienkiewicz - Publicystyka tom IV.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jesienne chłody, jeszcze jest większa. Mieszkańcy Pułtuska mogli bez wielkich cierpień spędzać noce pod gołem niebem, bo ogrzewało ich jeszcze ciepłe tchnienie spokojnych nocy letnich, ale dziś, nocleg pod gwiazdami — to choroba i śmierć dla nieszczęśliwych nędzarzy. Cóż jednak na to poradzić? Źródłem ofiarnych czynów naszych bywa na nieszczęście tylko wrażenie, a że wrażenie już przeszło, zatem i miłosierdzie wyschło do dna. Dajemy sobie obecnie koncerta; hojnie zapełnialiśmy przed parą jeszcze dniami danaidowe kieszenie pana Strakosza; podziwialiśmy za dobrą i brzęczącą gotówkę piękną karnacją biustu panny Donadio, damy zapewne jeszcze niejeden koncert na większą cześć, chwałę i benefis naszych i nie naszych znakomitości artystycznych; będziemy mieli prelekcje na dobroczynność; będziemy nieraz tańczyć przez miłosierdzie na publicznych balach; wyprawimy sobie żywe obrazy z naszych piękności, na dochód przedsiębierczego Przytuliska; panie nasze będą nam podsuwały bilety na rozmaite kwaśno-słodkie cele; będą sprzedawały afisze; będą się rozczulać po francusku w teatralnych przedsionkach nad ofiarnością Warszawy; słowem, odegramy tak, jak odgrywamy corocznie, mnóstwo wielkoświatowo-dobroczynnych komedyj, a o prawdziwej nędzy, o pogorzelcach, nie pomyśli nikt. Słychać o wielu koncertach, które na pociechę rozmaitych podupadłych wielkości mają być dane w nadchodzącym sezonie zimowym; słychać o balach i widowiskach dla poratowania wziętej w arendę przez miejscowe dewotki urzędowe nędzy; ale nie słychać