Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

drżącemi palcami z nosa okulary i jął mrugać rozpaczliwie a bezradnie.
A Marek objął mu ramionami szyję:
— Ach, jak ja cię dotychczas nie znałem!
Umilkli i przez czas jakiś słychać było tylko cmokanie błota pod kopytami koni.
— Bo — ozwał się znów Kajetan — choćby Kościuszko był zawołał pod Maciejowicami: Finis Poloniae, toby jeszcze można zrozumieć, jako chwilową rozpacz. Ale co, mój drogi, jest okropne, co jest przerażające, to to, że te same słowa powtarzają sobie dziś pocichu ludzie w Warszawie, w Poznaniu, we Lwowie i w Wilnie, że uwierzyli, iż tak być musi, że zżyli się z tą myślą, że inaczej myśleć nie są zdolni i że niczego już nawet nie pragną... Intrat, folwarków, spokoju, ciszy, zapomnienia, snu, niczego więcej! Sam słyszałem takie słowa: „To trudno! ciężko nam było przeżyć Polskę, ale skoro już jej niema, to musimy tak postępować, by nam było jak najlepiej“. I akomodują się we wszystkich zaborach, i składają homagja, i bratają się z zaborcami, orzą, sieją, pożyczają pieniędzy, urzędują, żenią się, płodzą dzieci, bawią się i śmieją, albo, jeśli im niedość wesoło w kraju, a mają trochę grosza, to jadą do wód zagranicznych. Ot, w czem jest finis Poloniae. Życie się toczy, a Polski niema. Kto dziś naprawdę chce jej rezurekcji? Powiesz mi, że są i były próby, że są jakieś tajne towarzystwa, że dążą do wolności loże wolnomularskie. Ale ja ci odpowiem, że te próby są niedołężne, że w lożach więcej jest Niemców,