Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Klarybella, której nie spodziewał się już widzieć. Odprawiwszy skinieniem służącego, który podawał Markowi płaszcz, czekała przez chwilę, póki nie opanuje wzruszenia, nakoniec rzekła:
— Mam parę słów jeszcze do waćpana i prośbę, wielką prośbę...
Marek skłonił się w milczeniu.
— Waćpan spotka może we Włoszech oficera Bogusławskiego... Na imię mu Ferdynand Jakób... To mój przyjaciel z lat dziecinnych... Jeśli jeszcze żyje, oddaj mu waćpan ten oto pierścionek i powiedz...
Tu głos panny załamał się i ucichł. Marek wziął żelazną obrączkę, którą mu podała, i, poczekawszy kilka minut, zapytał:
— Co mam mu powiedzieć?
— ...I powiedz, by ten, który ma ode mnie, wrzucił w morze...
Na twarzy Marka odbiło się zdumienie, były to bowiem rzeczy całkiem dla niego niespodziane.
— Czy waćpanna nie powierzy mi jakiego listu? — zapytał.
— Nie. Nie umiem pisać po polsku, a nie chcę po francusku... Trudno mi i teraz mówić, ale niech mu waćpan powie, by mi nie złorzeczył, bo... bo i tak jestem dość nieszczęśliwa...
Tu panna Klarybella przycisnęła powiekami oczy, by nie puścić wzbierających w nich łez, jednakże długie jej rzęsy operliły się nagle, poczem zawołała z pośpiechem: