Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przytem Markowi, jak niegdyś pod Weroną włoscy żołnierze, widząc u naszych takie cybuszki, pytali ich, jak się to robi? „A my im na to: trzeba w patyk dmuchać, póki z niego dusza nie wyleci. No, to jak wzieni, paniczku, dmuchać, to tak dmuchali i dmuchali, aże się trza było pod wiater od nich trzymać, i dziwowali się, że żaden nie wskórał, a my im mówili, że dobrego tchu nie mają“. — Marek niełatwo przywykł do żołnierskiego „tabaku“, ale się przemógł i wkrótce przekonał się, że fajka często może żołnierzowi chleb zastąpić.
Bogusławski, po załatwieniu rozmaitych spraw, z któremi był wysłany, dogonił swój bataljon pod Orte i objął komendę nad tą kompanją, w której służyli Cywiński i Marek. Kapitan, czyniąc przegląd swych żołnierzy, zatrzymał na nich chwilowo swe kamienne, zimne oczy, jakby je zatrzymał na każdym innym nowozaciężnym żołnierzu. Najmniejszem słowem, najmniejszym gestem nie dał poznać, że ich widział poprzednio i że w dziwnych okolicznościach zawiązały się między nim a nimi bliskie stosunki towarzyskie. Teraz byli to dla niego dwaj żołnierze i nic więcej. Dotknęło to ich obu, a szczególniej Marka, który pamiętał, jak w Weronie kapitan przyciskał go do piersi i mówił mu zdławionym głosem: „Trzeba wytrzymać!“ Lecz dotknięta miłość własna nakazała chłopcu zachowywać się względem kapitana również tak, jakby go przedtem nie znał. Obaj z Cywińskim poczęli jednak bacznie przyglądać się kapitanowi, albowiem dziwny ten człowiek zaciekawiał ich coraz bardziej.