Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
VI.

Marek stał jako szyldwach przy drzwiach ogrodowych, gdy w głębi alei cyprysowej obaczył jenerała Dąbrowskiego w towarzystwie nieznajomego człowieka, który, idąc, wspierał się dłonią na jego ramieniu. Obaj zbliżali się zwolna, zatrzymując się co chwila dla rozmowy. Nieznajomy przybrany był w czarny frak z białym żabotem, w czarne jedwabne spodnie do pończoch i w trzewiki ze srebrnemi klamrami, a na głowie miał fioletową czapeczkę. Chłopcu przyszło do głowy, że to może być kardynał Chiaramonti, któżby bowiem inny ośmielił się opierać z taką poufałością na ramieniu jenerała. Dziwiło go jednak ubranie, albowiem słyszał, jak oficerowie mówili między sobą, że ów był poprzednio zakonnikiem benedyktynem, a po wtóre, kardynała wyobrażał sobie zawsze w czerwonym kapeluszu i czerwonej aż do ziemi szacie. Gdy byli już blisko, wyciągnął się jak struna i sprezentował broń.
Nagłe jego ruchy ściągnęły uwagę nieznajomego, który zatrzymał na nim dłużej wzrok, poczem zwrócił się do jenerała i ze zdziwieniem zapytał: