Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i nad górną wargą wystąpiły mu gęste krople potu, a że siedział bez ruchu, twarz miał ciągle jednako bladą i oczy zamknięte, więc Markowi wydało się, że zemdlał. Na ten widok, obejrzał się po stancji za wodą, lecz, nie dostrzegłszy jej, poskoczył żywo do kapitana i, potrząsając go za ramiona, jął wołać:
— Kapitanie! kapitanie!
A ów podniósł głowę i odpowiedział cicho:
— Mnie nic nie jest... Dziękuję...
I nagle Marek zobaczył w jego oczach coś takiego, czego nigdy nie widział w ludzkich twarzach: taki ból, takie męczeństwo, taką rozpacz, zwalczaną nadludzkiem wytężeniem woli, że piersi zalała mu litość niezmierna. Zrozumiał, że ta obrączka z napisem „spes mea“ była jedynem ogniwem, które łączyło żołnierza-tułacza z życiem, z przeszłością, z krajem — i jedynem źródłem nadziei. A teraz ogniwo zostało zdruzgotane, źródło wyschło, a słowa „spes mea“ brzmiały jak zgrzyt szyderczy. Zrozumiał również, że gdyby doniósł Bogusławskiemu o śmierci Klarybelli, to cios byłby mniejszy, albowiem po śmierci drogiej istoty tem bardziej się ją kocha, a po zdradzie tem boleśniej się nią gardzi. I jeszcze jedno, niezupełnie jasne, ale mocne poczucie zrodziło się w duszy chłopca, iż ten cios był dla tułacza i dlatego tak okropny, że przyszedł z Polski, za którą tęsknota toczyła tę twardą naturę, jak robak drzewo. Patrząc teraz na Bogusławskiego, mimowoli zadał sobie pytanie: „Czemże są moje zawody w porównaniu z tą milczącą męką?“ — i nie myślał już, że kapitan chce mu grozić,