Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I po chwili znaleźli się w małem „albergo“, w którem zatrzymali się po przyjeździe do Werony. Tam Bogusławski zaprowadził Marka do swej stancji i, wskazawszy mu krzesło, sam siadł naprzeciw i czekał.
— Polecenie jest od panny Klarybelli Wyrożębskiej — rzekł Marek.
Na to kapitan wstał. Widocznem było, że całą siłą woli chce opanować wzruszenie, ale nie mógł zapobiec temu, by twarz jego nie stała się tak trupio blada i martwa, jak blade i martwe były twarze tych oficerów, których dopiero co postrzelał. Przyszło nań przelotne, ale najzupełniej wyraźne widzenie, że nowina będzie zła, nieszczęsna, — i oto ten sam człowiek, który niedawno szedł z największą obojętnością na śmiertelną walkę, chwycił teraz dłonią za poręcz krzesła, aby się nie zachwiać na nogach, i zapytał dziwnie zmienionym, głuchym głosem:
— Masz waćpan list?
— Nie. Mam tylko tę obrączkę, którą panna Wyrożębska kazała panu oddać i powiedzieć mu, abyś ją rzucił w morze.
To rzekłszy, podał kapitanowi obrączkę, a ów wziął ją i przez chwilę stał jakby ogłuszony.
Marek aż do tej chwili myślał, że w poleceniu panny Klarybelli jest tylko rezygnacja i głęboki smutek, teraz zaś dopiero zmiarkował, że może się ono wydać bezlitośne. Wrzucić obrączkę w morze — i nic więcej! Żadnego słowa pociechy, żadnego usprawiedliwienia, żadnego współczucia. Utopić razem z obrączką nadzieję, utopić marzenia, utopić