Strona:Henryk Sienkiewicz - Światła i kwiaty.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sie nieszporów, kiedy siwy pleban czyta modlitwy litanii, chłopi odpowiadają mu chórem, jaskółki świegocą pod drewnianem sklepieniem, a brzoza cmentarna, poruszana wiatrem, szeleści i dzwoni w okna. Wobec tego mrocznego gmachu, wobec tych spiętrzonych jak góry sklepień, nie czujesz się zbłąkanem i zmęczonem dzieckiem wobec ojca, ale prochem wobec Majestatu. Mimowoli przychodzi ci na myśl, że niemasz tu miejsca na inne modlitwy, jak chyba na pieśń suplikacyjną: »Święty Boże, Święty mocny, Święty a nieśmiertelny«. Kościół wart pieśni, a pieśń kościoła.
Średnie wieki, z ich wiarą posępną, a stanowiącą chleb ówczesnego żywota, szeregi rycerzy w stal zakutych, owych drapieżników z nadreńskich burgów zmartwychpowstają przed twemi oczyma. Słyszysz, jak biskup w całym majestacie głosi »gloria Dei«, a dumne żelazne głowy, tych samych Arnsbergów, którzy dziś śpią kamiennym snem w kościelnej nawie, korzą się i chylą przed jednem słowem, jak łany zbożowe pod wiatrem. Dziś to już wszystko minęło, ale zadumany wędrowiec, patrząc na milczące owych wieków pamiątki, mimowoli pyta się siebie: czy to wszystko, co