Strona:Henryk Sienkiewicz-Z Puszczy Białowieskiej.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chudła, blada, a w spojrzeniu miał coś nieprzytomnego.
— To waryat — rzekł nadleśny. — Dobry człowiek, nikomu nie robi nic złego. »Dobry mały«. Błąka się tak po całych dniach, jakby kogoś szukał. Nocą przychodzi do Bud. Dają mu jeść. Biedne człeczysko.
Rzeczywiście był to wieśniak z Bud, który zwaryował — jak się zdaje — z przerażenia, w czasie ostatniej wojny tureckiej, w której brał udział, jako żołnierz. Odesłano go do domu i odtąd przebiega w rozmaitych kierunkach puszczę, jakby kogoś poszukiwał. Do ludzi nic nie mówi. Spotkawszy kogoś, mija go z pośpiechem, rzucając mu to pytające i jakby przylękłe spojrzenie, które tak silnie utkwiło mi w pamięci.
Szczególne spotkanie... w puszczy.
Nadleśny odjechał. Po chwili zjawił się jeden z budników.
— Schowajcie się, schowajcie! — wołał. — Zaraz będą szły tędy.
Skoczyliśmy co prędzej do sosen — żubry szły rzeczywiście.
Zwiastował je trzask suchych gałęzi, łamanie się krzów i drzewek. Gdy całe stado pędzi z pośpiechem, sprawia w puszczy taki łoskot, że wśród ciszy można go posłyszeć na dwie wiorsty. Ale tym razem były to pojedyncze sztuki. Naprzód w zaroślach zamigotały dwa czarne ciała, które, to zbiegając się, to rozbiegając, sunęły ku nam z nadzwyczajną szybkością, rosnąc z każdą chwilą. Były to dwa stare, olbrzymie samce, co łatwo było