Strona:Henryk Sienkiewicz-W pustyni i w puszczy.djvu/481

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   473   —

Jak okiem sięgnąć, nie było widać nawet euforbii. Nic — tylko spalona pusta równina, pokryta kępami sczerniałej trawy i wrzosów. Kiedy niekiedy rozlegały się w niezmiernej odległości lekkie grzmoty, ale wobec pogodnego nieba nie zwiastowały one burzy, jeno suszę.
O południu, gdy upał czyni się największy, trzeba się było zatrzymać. Karawana rozłożyła się w głuchem milczeniu. Pokazało się, że padł jeden koń i kilkunastu pagazich zostało w drodze. W czasie wypoczynku nikt nie pomyślał o jedzeniu. Ludzie mieli zapadłe oczy i popękane wargi, a na nich zeschnięte grudki krwi. Nel dyszała, jak ptak, więc Staś oddał jej gumową flaszkę i krzyknąwszy: »Piłem, piłem!« — uciekł w drugą stronę obozu, obawiał się bowiem, że, jeśli zostanie, to odbierze jej tę wodę, lub zażąda, by się z nim nią podzieliła. I to był może najbardziej bohaterski jego uczynek w ciągu podróży. Sam począł się męczyć jednak okropnie. Przed oczyma latały mu ciągle czerwone płaty. Czuł ściskanie w szczękach tak silne, że i otwierał i zamykał je z trudnością. Gardło miał suche, piekące; nic śliny w ustach; język jakby drewniany. A przecie dla niego i dla karawany był to dopiero początek męczarni.
Grzmoty, zapowiadające suszę, odzywały się ustawicznie na krańcach widnokręgu. Około godziny trzeciej, gdy słońce przechyla się na zachodnią stronę nieba, Staś podniósł karawanę na nogi i ruszył na jej czele ku wschodowi. Ale szło teraz za nim zaledwie siedemdziesięciu ludzi, a i to co chwila któryś z nich kładł