Strona:Henryk Sienkiewicz-W pustyni i w puszczy.djvu/288

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   280   —

mywać, a wkońcu, gdy się zadyszała zanadto, zastąpić w robocie. Oboje bawili się wybornie, a zwłaszcza bawiły ich »grymasy« słonia. Jadł on z początku wszystko, co mu pod nogi spadło, lecz wkrótce, zaspokoiwszy pierwszy głód, począł przebierać. Trafiwszy na roślinę, która mniej mu smakowała, otrzepywał ją o przednie nogi, poczem odrzucał ją trąbą w górę, jakby chciał mówić: »zjedzcie sami ten przysmak«. Wreszcie, po zaspokojeniu głodu i pragnienia, jął wachlować się swemi ogromnemi uszami z widocznem zadowoleniem.
— Jestem pewna, — mówiła Nel — że, gdybyśmy do niego teraz zeszli, nie zrobiłby nam nic złego.
I poczęła nań wołać:
— Słoniu, kochany słoniu, prawda, że nie zrobiłbyś nam nic złego?
A gdy słoń kiwnął w odpowiedzi trąbą, zwróciła się do Stasia:
— Widzisz! powiada, że tak.
— Być może — odrzekł Staś. — Są to zwierzęta bardzo inteligentne, i ten zrozumiał już niezawodnie, że oboje jesteśmy mu potrzebni. Kto wie, czy nie odczuwa też i trochę wdzięczności dla nas; lepiej jednak jeszcze nie próbować, a zwłaszcza niech nie próbuje Saba, gdyż jego zabiłby z pewnością. Ale z czasem może się i oni poprzyjaźnią.
Dalsze zachwyty nad słoniem przerwał im Kali, który, przewidując, że będzie musiał codzień pracować na wyżywienie olbrzyma, zbliżył się do Stasia z zachęcającym uśmiechem i rzekł: