Strona:Henryk Sienkiewicz-W pustyni i w puszczy.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   205   —

A król puszczy patrzał na nich z góry, nieruchomy, jakby odlany z bronzu.
Gebhr i Chamis słyszeli od kupców, przybywających z kością słoniową i gumą z Sudanu do Egiptu, że lwy kładą się czasem na drodze karawan, które, wobec tego, muszą poprostu zbaczać. Lecz tu nie było gdzie zboczyć. Wypadało chyba zawrócić i uciekać! Tak! ale w takim razie było rzeczą niemal pewną, że straszny zwierz rzuci się za nimi w pogoń.
Znów zatem zabrzmiały gorączkowe pytania:
— Co robić?
— Co robić?
— Allah! — może ustąpi.
— Nie ustąpi.
I znowu zapadła cisza. Słychać było tylko chrapanie koni i przyśpieszony oddech piersi ludzkich.
— Spuść Kalego z powroza — ozwał się nagle do Gebhra Chamis — a my uciekajmy na koniach. Wówczas lew jego pierwszego dogoni i jego tylko zabije.
— Uczyń tak! — powtórzyli Beduini.
Lecz Gebhr odgadł, że w takim razie Kali wdrapie się w mgnieniu oka na ścianę skalną, a lew pogna za końmi, przeto do głowy wpadł mu inny, okropny pomysł. Oto zarżnie chłopca i rzuci go przed siebie, a wtedy zwierz, skoczywszy za nimi, ujrzy na ziemi krwawe ciało i zatrzyma się, by je pożreć.
Więc przyciągnął Kalego powrozem do siodła i już podniósł nóż, gdy w tej samej sekundzie Staś chwycił go za szeroki rękaw dżiuby.