Strona:Henryk Sienkiewicz-W pustyni i w puszczy.djvu/044

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miejscowości, a to z powodu zabójczego klimatu Afryki, i że nim on — Staś — dorośnie, kapitan będzie już na dziesiątej z rzędu posadzie, albo nie będzie go wcale na świecie.
Po obiedzie całe towarzystwo wyszło przed namioty, gdzie służba poustawiała składane krzesła płócienne, a dla starszych panów przygotowała syfony z wodą sodową i »brandy«. Była już noc, ale nadzwyczaj ciepła, a ponieważ przypadała pełnia księżyca, więc jasno było, jak we dnie. Białe mury budynków miejskich, naprzeciw namiotów, świeciły zielono, gwiazdy skrzyły się na niebie, a w powietrzu rozchodził się zapach róż, akacyi i heliotropów. Miasto już spało. W ciszy nocnej słychać było tylko niekiedy donośne głosy żórawi, czapli i flamingów, przelatujących z nad Nilu w stronę jeziora Karaun. Nagle jednak rozległo się głębokie, basowe szczekanie psa, które zdziwiło Stasia i Nel, zdawało się bowiem wychodzić z namiotu, którego nie zwiedzili, przeznaczonego na skład siodeł, narzędzi i rozmaitych podróżnych przyborów.
— Co to za ogromny musi być pies. Chodźmy go zobaczyć — rzekł Staś.
Pan Tarkowski począł się śmiać, a pan Rawlison strząsnął popiół z cygara i rzekł, również śmiejąc się:
— Well! na nic nie zdało się zamknięcie.
Poczem zwrócił się do dzieci:
— Jutro — pamiętajcie — jest wigilia i ten pies miał być niespodzianką, przeznaczoną przez pana Tarkowskiego dla Nel, ale ponieważ niespodzianka poczęła szczekać, zmuszony jestem zapowiedzieć ją już dziś.