Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/406

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tną, ale chodziło jej również i o to, by nie pomyślał, że ją jego sprawy zbyt mało obchodzą. W tej niepewności postanowiła czekać na sposobną chwilę, mając nadzieję, że on sam zacznie mówić o swoich zajęciach, choć z daleka.
Jakoż, wkrótce potem, zdawało jej się pewnego dnia, że stosowna chwila nadeszła. Połaniecki wrócił tym razem wcześniej z biura i wrócił z twarzą tak jakoś dziwnie rozpromienioną, choć poważną, że spojrzawszy mu w oczy, prawie mimowolnie spytała:
— Coś ci się musiało zdarzyć pomyślnego, Stachu?
On zaś siadł przy niej, i zamiast odpowiedzieć wprost, począł mówić jakimś trochę dziwnym głosem:
— Patrz, jaka pogoda i jak ciepło. Możnaby już okna otwierać. Wiesz, o czem ja ciągle myślałem w ostatnich czasach? — że i dla twego zdrowia, i dla Stasia, trzeba nam wcześnie z miasta wyjechać.
A Marynia rzekła:
— Jeśli Buczynek nie najęty?..
— Buczynek sprzedany — odpowiedział Połaniecki.
A następnie, wziąwszy jej obie ręce i patrząc jej w oczy z ogromną miłością, począł mówić:
— Słuchaj, moje drogie stworzenie, ja mam ci coś powiedzieć — i coś, co powinno cię ucieszyć, ale przyrzecz mi, że się nadto nie wzruszysz?
— Dobrze. Co Stachu?
— Widzisz, dziecinko, Maszko uciekł za granicę, bo miał więcej długów, niż majątku. Wierzyciele rzucili się na wszystko, co po nim zostało, by choć cośkolwiek odzyskać. Poszło to na licytacyę Towarzystwa.