Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/314

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I Maszko położył dłoń na wierzchu głowy, zmrużywszy przytem jakby z bólu oczy.
— Kiedy ty wyjeżdżasz? — spytał Połaniecki.
— Nie wiem, dam ci znać. Tyś mi widocznie chciał ofiarować pomoc — i możesz mi ją dać, chociaż nie pieniężną. Od mojej żony będą się ludzie z początku odsuwali. Przygarnijcie ją trochę — weź ty ją w opiekę. Zgoda? — Tyś był prawdziwie dla mnie życzliwy, a wiem, że i dla niej jesteś życzliwy.
— Dalibóg, można zwaryować! — pomyślał Połaniecki.
Lecz głośno rzekł:
— Zgoda.
— Dziękuję ci z duszy serca. I jeszcze jedna prośba. Ty masz na obie te panie dużo wpływu. One wierzą wszystkiemu, co powiesz. Brońże mnie trochę w pierwszych czasach wobec mojej żony. Wytłómacz jej, że co innego jest nieuczciwość, a co innego nieszczęście. Ja, dalibóg, nie jestem taki łotr, za jakiego mnie ludzie będą mieli. Ot widzisz — mogłem i żonę moją pociągnąć do ruiny, a jednak tego nie uczyniłem; mogłem z ciebie wydobyć jeszcze z jakie parę tysięcy rubli — a jednak wolę tego nie zrobić. Ty jej to wszystko potrafisz przedstawić — i ona ci uwierzy. Zgoda?
— Zgoda — powtórzył Połaniecki.
A Maszko raz jeszcze objął dłońmi głowę i jął powtarzać, ze ściągniętą jakby od fizycznego bólu twarzą:
— Oto w czem prawdziwa ruina! ot, co najwięcej boli!
I po chwili począł się żegnać, a przytem ponownie