Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/293

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie chciano go wpuścić, ale nastawał tak, że wreszcie został przyjęty. Panna Helena, sądząc, że powoduje nim wyłącznie przyjaźń i troskliwość, wprowadziła go nawet do pokoju, w którym leżał ranny. Tam, w mroku zapuszczonych rolet, ujrzał Zawiłowskiego, od którego bił zdala zapach jodoformu, z obwiązaną głową i z wystającą szczęką, a przy nim te dwie kobiety wymęczone, z gorączką od bezsenności w twarzach, i rzeczywiście do dwóch cieniów podobne. Zawiłowski leżał z otwartemi ustami, zmieniony, nic do siebie niepodobny, jakby bez porównania starszy, z opuchliną na powiekach, wychylających się z pod bandażu. Świrski polubił go był bardzo — i przy swej wrażliwości miał dla niego nie mniej współczucia od Połanieckiego lub Osnowskiego — jednakowoż uderzyła go teraz jego szpetność. — „Ten się dopiero urządził“ — pomyślał, poczem, zwróciwszy się do panny Heleny, spytał półgłosem:
— Nie odzyskał przytomności?
— Nie — odpowiedziała szeptem.
— Cóż doktor mówi?
Panna Helena poruszyła swemi wychudłemi dłońmi, na znak, że wszystko jeszcze niepewne, poczem szepnęła znowu:
— Dziś piąty dzień...
— I gorączka mniejsza — dodała panna Ratkowska.
Świrski chciał ofiarować swoje usługi do pilnowania chorego, ale panna Zawiłowska wskazała mu oczyma młodego lekarza, którego zrazu nie mógł w mroku dostrzedz, a który, siedząc w fotelu obok stołu z miednicą