Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wydobyć na chwałę własną, już z pomocą pani Broniczowej wydobyła. Podziw ludzki został również, jak się wyraził Świrski — „zeskamotowany“, a posąg był teraz tak blizko jej oczu, że, zamiast ogarniać jego całość, jęła wykrywać skazy na marmurze. Chwilami jeszcze, pod wpływem cudzych zdań, lub cudzych podziwów, odzyskiwała pamięć i świadomość jego miary, ale wówczas ogarniało ją jakby zdziwienie, że ten, pełen prostoty, rozkochany, patrzący w jej oczy i powolny na każde jej skinienie człowiek, jest owym Zawiłowskim, nad którym nawet Świrski kręci głową, a którego taki Osnowski uważa za jakąś cenną własność publiczną. Ona przecie mogła go posłać w każdej chwili naprzykład po świeże truskawki, albo po włóczkę. I poczucie to sprawiało jej pewną przyjemność, a tem samem czyniło go jeszcze potrzebnym. Podziwiała w nim własną moc i czasem spowiadała mu się z tego rodzaju wrażeń bardzo szczerze.
Raz, gdy zaszli na wilgotne łąki, Zawiłowski wrócił się dla niej po kalosze. Następnie, klęknąwszy przy olsze, nakładał je jej na nogi, które przytem całował. Wówczas ona, spoglądając na tę schyloną do swych stóp głowę, rzekła:
— Pana mają za wielkiego człowieka, a pan mi kalosze nakłada!
Zawiłowski zaś podniósł na nią oczy i, rozbawiony zestawieniem, odpowiedział wesoło, nie wstając z klęczek:
— Bo ogromnie kocham!
— To dobrze, ale ciekawam, coby też ludzie na to powiedzieli?
I ta ostatnia kwestya zdawała się ją najbardziej