Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nam pan o obojgu opowiadać. Proszę tylko na werandę, bo kazałam tam podać kawę.
I po chwili znaleźli się na werandzie. Bigielęta rozbiegły się różnokolorowem stadkiem między drzewami, kręcąc się nakształt jasnych motyli. Bigiel częstował Świrskiego cygarami, Marynia zaś, korzystając z chwili, przysunęła się do męża, który stał nieco z boku, i podniósłszy na niego swoje dobre oczy, spytała:
— Coś ty taki milczący, Stachu?
— Zmęczony jestem — odpowiedział. — W mieście upał, a w naszem mieszkaniu można się udusić. Nie mogłem spać, bo i Buczynek zalazł mi do głowy.
— A ja ciekawam tego Buczynka — wiesz? naprawdę ciekawam. Dobrześ zrobił, żeś go zobaczył i najął — bardzo dobrze.
I patrzyła na niego z przymileniem, lecz, widząc, że wyglądał istotnie nie swój, rzekła:
— My tu zagadamy pana Świrskiego, a ty może pójdziesz trochę odpocząć.
— Nie... nie mógłbym zasnąć — odpowiedział Połaniecki.
Tymczasem Świrski mówił:
— Niema nic wiatru. Żadna gałązka ani się poruszy. Prawdziwy letni dzień! Czy państwo uważają, że w czasie upału i w chwilach takiej ciszy cały świat wydaje się jakby zamyślony. To, pamiętam, Bukacki zawsze mawiał, że jest w tem coś mistycznego — i że chciałby umierać w taki słoneczny dzień... ot, tak sobie: siedzieć w fotelu, potem zasnąć i wsiąknąć w światło...
— I nie umarł w lato — zauważył Bigiel.