Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gardliwy żal. I przeczucie to napełniło ją przerażeniem. Uchyliła się na chwilę przed nią jakby zasłona, z poza której ukazała się niespodzianie cała nędza i lichota natur ludzkich, cały szych życia. Nic się jeszcze nie stało, nic zupełnie, tylko przyszło na panią Połaniecką widzenie, że może nadejść czas, w którym ufność jej do męża może rozwiać się jak dym.
Ale próbowała się jeszcze bronić zwątpieniom. Pragnęła w siebie wmówić, że on jest pod wrażeniem tańca, nie tancerki. Wolała nie wierzyć oczom. Zdejmował ją wstyd za tego „Stacha“, z którego dotychczas była tak dumna, i walczyła ze wszystkich sił z tem uczuciem, rozumiejąc, że chodzi o rzeczy ogromnie ważne i że z tej małej rzeczy, z tej jego winy, dotąd prawie żadnej, mogą wypłynąć następstwa, które odbiją się na całej ich przyszłości.
A wtem ozwał się koło niej żartobliwy głosik pani Osnowskiej:
— Ach, Maryniu! twojego męża i panią Maszkową chyba natura umyślnie stworzyła, żeby ze sobą walcowali. Co to za para!
— Tak! — odpowiedziała z wysileniem pani Połaniecka.
Pani Aneta zaś szczebiotała dalej:
— Doskonale do siebie przystają. Doprawdy, że na twojem miejscu byłabym trochę zazdrosna... A ty, jesteś zazdrosna? Nie? Ja jestem szczera i przyznaję się otwarcie, że tak. Przynajmniej niegdyś tak było. Och! wiem przecie, że Józio mnie kocha, ale ci panowie, nawet kochając, miewają swoje małe fantazye. Ich o to głowa