Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/085

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tu Połaniecki spojrzał na ramiona Świrskiego i rzekł:
— No, ale pan, to mógłbyś się za pieniądze pokazywać.
— Co? — rzekł Świrski — bicepsy niezłe. A obacz pan te deltoidey! To moja próżność. Bukacyusz zawsze powtarzał, że może mi każdy powiedzieć, iż maluję, jak idyota, ale nie wolno nikomu, że nie podniosę stu kilo jedną łapą, albo, że nie zrobię dziesięciu musz w dziesięciu strzałach.
— I taki człowiek nie przekaże swoich bicepsów, ani deltoideów potomstwu!
— Ha! cóż robić!... Boję się, panie, niewdzięcznego serca; jak Boga kocham, tak się boję! Znajdź mi pan taką drugą, jak pani Połaniecka, to nie będę się i dnia namyślał. Ale!... Czego mam życzyć? syna czy córki?
— Córki, córki!... potem niech będą synowie, ale pierwsza, niech będzie córka.
— A kiedy się spodziewacie?
— Jakoby w grudniu.
— Daj Boże szczęśliwie! Pani zresztą zdrowa kobieta, więc niema się czego bać.
— Ogromnie się zmieniła, prawda?
— Ona jest inna, niż była, ale daj Boże najpiękniejszym tak wyglądać. Co to za wyraz! Czysty Botticeli! daję słowo! Czy pan pamięta ten jego obraz, w willi Borghese? Madonna col Bambino e angeli? Tam jest jedna głowa anioła, trochę pochylona, ubrana w lilie: zupełnie pani, zupełnie ten sam wyraz! Wczoraj mnie to od razu uderzyło — i ażem się wzruszył.