Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/051

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Marynia położyła kokardkę na stole i złożywszy na niej ręce, przez chwilę patrzyła na niego, poczem rzekła:
— Bo pan jest poeta i nadto się unosi. Powinien pan patrzeć spokojniej. Niech pan posłucha, co powiem. Ja mam książeczkę po matce, w której, będąc chora i nie spodziewając się długo żyć, spisywała dla mnie, co uznała za dobre. O małżeństwie napisała mi coś, czego później nie słyszałam od nikogo i nie czytałam w żadnej książce: że nie po to powinno się wychodzić za mąż by być szczęśliwą, tylko po to, by spełnić te obowiązki, które Bóg wówczas wkłada — i że szczęście, to tylko przydatek i podarek boży. Widzi pan, jakie to proste, a jednak doprawdy, że nietylko tego później nie słyszałam, ale nie widziałam, żeby ktoś, żeniąc się, albo wychodząc za mąż, więcej o tem myślał, niż o szczęściu. Niech pan o tem pamięta i niech pan powtórzy to Linetce — dobrze?
A Zawiłowski popatrzył na nią ze zdziwieniem:
— Wie pani, że to jest tak proste, iż istotnie nie przychodzi nikomu na myśl.
Ona zaś uśmiechnęła się — trochę smutno — i wziąwszy swoją kokardkę, poczęła ją zszywać znowu. Po chwili zaś powtórzyła:
— Niech pan to powie Linetce.
I szyła dalej, wyciągając szybkim ruchem swoją wychudłą nieco rękę, wraz z igłą.
— Rozumie pan: jak się taką zasadę ma w sercu, to się ma wieczny spokój — weselszy, albo smutniejszy — jak Bóg da! — ale jednakowo głęboki. A bez