Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/043

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szył, tak jak i poprzednio, jego kroki, przeszedł główny salon, przedpokój, schody i znalazł się w bramie willi.
— Jaśnie pan wychodzi? — spytał stary służący.
— Tak — odrzekł Zawiłowski.
I począł iść tak szybko, jakby uciekał. Po chwili jednak stanął i rzekł głośno do siebie:
— Czym ja nie oszalał?
I nagle wydało mu się to możliwem, poczuł bowiem, że traci wątek myśli, że nie umie zdać sobie z niczego sprawy, że nic nie rozumie i niczemu nie wierzy. Coś poczęło się w nim rwać, coś walić. Jakto? więc ten dom, o którym przed chwilą myślał, że jest jakimś błogosławionym przybytkiem wyjątkowych dusz, kryje zwykły fałsz, zwykłą lichość, zwykłe brudy życiowe — nędzną i zarazem haniebną komedyę? I taką atmosferą oddycha, w takiem żyje otoczeniu, z takiemi istotami przestaje jego Lineta — jego „Biała“? Tu przypomniały mu się słowa Osnowskiego: „Daj ci Boże znaleźć w Castelce taką tylko żonę, jaką ja znalazłem w mojej Anecie!“ „Dziękuję!“ — pomyślał Zawiłowski — i mimowoli począł się śmiać. Zło, ni brud, nie były mu nowiną: widział je i wiedział, że istnieją; ale po raz pierwszy życie ukazywało mu je z taką niemiłosierną ironią, przez którą ów pan Osnowski, człowiek, który mu okazał serce brata, człowiek uczciwy, człowiek prawy, dobry, jak mało ludzi w świecie, wydał mu się zarazem błaznem, rodzajem wzniosłego durnia — wzniosłego przez wiarę i uczucie — durnia przez kobietę. I po raz pierwszy również ujrzał jasno, co może licha i nędzna kobieta zrobić z człowieka — bez jego winy. Otworzyły się