Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/023

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Płoszowskim, który to się zastrzelił, i że nosi wieczną żałobę w sercu. A kiedy pan do nich pójdzie?
— Jutro, pojutrze. Kiedy się pani podoba.
— Bo widzi pan, oni wyjeżdżają. Lato za pasem! Gdzie pan będzie w lecie?
— Nie wiem, pani. A panie?
Panna Castelli, która przez ten czas wróciła i siadła niedaleko, przerwała rozmowę z Osnowskim i, dosłyszawszy zapytanie Zawiłowskiego, odrzekła:
— Nie mamy jeszcze projektu.
— Wybierałyśmy się do Scheveningen — mówiła pani Broniczowa — ale z Linetką to tak trudno...
I po chwili dodała ciszej:
— Ona taka zawsze otoczona — takie ma szczęście do ludzi, że pan nie uwierzy! Choć, dlaczegoby pan nie miał uwierzyć? Dość na nią spojrzeć. Mój nieboszczyk mąż przepowiadał mi to jeszcze wówczas, gdy ona miała dwanaście lat: „Obaczysz — mówił — co to będzie za kłopot, jak ona dorośnie!“ I jest kłopot, drogi panie, jest kłopot! Mój mąż dużo rzeczy naprzód przewidział... Ale!... Czy ja mówiłam panu, że on był ostatnim z Rur... A tak! mówiłam! Dzieciśmy własnych nie mieli, bo pierwsze nie doszło, a on był czterdzieści lat starszy odemnie — i później był mi raczej... ojcem.
— Cóż mnie to może obchodzić! — pomyślał Zawiłowski.
Pani Broniczowa zaś mówiła dalej:
— Mój nieboszczyk mąż zawsze bolał nad tem, że nie ma syna. To jest — był syn, ale przyszedł o połowę drogi zawcześnie... (Tu w głosie pani Broniczo-