Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/295

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wzdrygnęła się nagle na myśl, że jej łzy lub smutek byłyby niejako skargą na męża, więc siłą woli opanowała wzruszenie i odrzekła:
— Byle tylko Stach był szczęśliwy!
I podniosła pogodne już zupełnie oczy na panią Emilię, która rzekła:
— Litka wam to wyprosi! Spytałam tylko dlatego, że jakem weszła, wydałaś mi się jakaś zasępiona. Ale ja wiem najlepiej, jak on cię kochał i jaki był nieszczęśliwy wówczas, gdyś się na niego gniewała z powodu Krzemienia.
Maryni twarz rozjaśniła się uśmiechem. Tak miłe jej było każde słowo o jego dawnej miłości, że gotowa była słuchać tego rodzaju opowiadań bez końca.
Pani Emilia zaś mówiła dalej, dotykając jej ręki.
— A ty, brzydkie dziecko! takieś było niemiłosierne, tak nie umiałaś ani ocenić, ani uszanować prawdziwego przywiązania, że czasem byłam na ciebie zła. Czasem bałam się o poczciwego pana Stanisława, żeby się nie zraził do życia, żeby się nie zwichnął, żeby nie zdziwaczał. Bo to, widzisz, zdarza się, że jak się zrobi jakaś fałdka gdzieś w głębi serca, to całe życie nie można jej potem wyprostować.
Marynia podniosła głowę i poczęła mrugać, jakby oczy jej poraziło jakieś nagłe światło:
— Emilko, Emilko! — zawołała — jak ty rozumnie mówisz!
Pani Emilia nazywała się teraz „Siostra Aniela,“ ale Marynia nazywała ją zawsze dawnem imieniem.
— Ej, co tam rozumnego! — rzekła. — Ot, tak