Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i duma, łagodzona łaskawością. Zdawaćby się mogło, że jednego dnia nie jest w stanie objechać swych włości — słowem udawał więcej niż kiedykolwiek. Nie udawał tylko miłości do żony, znać bowiem było z każdego jego spojrzenia, że ją pokochał rzeczywiście. Naprawdę trudno byłoby znaleźć kobietę, któraby lepiej odpowiadała jego pojęciom o dobrym smaku, wykwintności i wielkoświatowym polorze. Jej obojętność, jej jakby zamrożone obejście się z ludźmi, uważał za coś wprost nieporównanego. Ona tej „dystynkcyi“ nie traciła nigdy i w żadnej chwili, nawet sam na sam z nim. On zaś, jak prawdziwy parweniusz, który posiadł księżniczkę, pokochał ją właśnie dlatego, że mu się wydawała księżniczką i że ją posiadł.
Marynia poczęła wypytywać, gdzie spędzili czas poślubny, na co pani Maszkowa odrzekła: „w majątku męża“ — takim tonikiem, jak gdyby ów „majątek męża“ był majoratem od dwudziestu pokoleń — przyczem dodała, że za granicę wybierają się dopiero za rok, gdy mąż pokończy interesa, tymczasem na letnie miesiące wyjadą znów do „majątku męża.“
— Pani lubi wieś? — spytała Marynia.
— Mama lubi wieś — odrzekła pani Maszkowa.
— A Krzemień podobał się mamie pani?
— Tak. Tylko okna w domu jak w oranżeryi. Tyle szyb!
— To trochę konieczne — odrzekła, śmiejąc się, pani Połaniecka — bo jak się taka szyba stłucze, to ją każdy szklarz naprawi, a po wielkie trzebaby posyłać aż do Warszawy.