Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pojechali więc ku Rialto. Ruchu było jeszcze, z powodu wczesnej godziny, mało, woda jakby śpiąca, dzień cichy, przezroczysty, ale niezbyt słoneczny, jeden z takich, w których Canale Grande przy całej swej piękności ma spokój cmentarza; pałace zdają się puste i zapomniane, a w nieruchomem ich odbiciu w toni jest jakiś głęboki smutek rzeczy martwych. Patrzy się wówczas na nie w milczeniu i jakby z obawą, by słowami nie zamącić ogólnej ciszy.
Tak też patrzyła Marynia. Ale Połaniecki, mniej wrażliwy, przypomniał sobie, że ma w kieszeni list, więc go wydobył i począł czytać, a po chwili rzekł:
— A! — Maszko także już żonaty. Ich ślub odbył się w trzy dni po naszym.
Marynia zaś, jakby zbudzona ze snu, spytała, mrugając oczyma:
— Co mówiłeś?
— Mówiłem, rozmarzona głowo, że ślub Maszki już się odbył.
Ona zaś wsparła głowę na jego ramieniu i patrząc mu w oczy, odpowiedziała:
— Co mi tam Maszko, ja mam swojego Stacha.
Połaniecki uśmiechnął się, jak człowiek, który łaskawie pozwala się kochać, ale się temu nie dziwi, poczem pocałował żonę w czoło z pewną dystrakcyą, gdyż list począł go jednak zajmować, i czytał dalej. Nagle rzucił się, jakby ukłuty i zawołał:
— O to, prawdziwa katastrofa!
— Co się stało?