Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wszystko się popsuło. Myślałem, że pani wyjdzie za Maszkę, i com się nagryzł!...
— To ja byłam zła i przepraszam... mój drogi — panie Stachu!...
Połaniecki zaś zawołał z wielkim zapałem:
— Jeszcze dziś profesor mówił: „Marynia to złoto!“ I prawda! wszyscy to mówią — nietylko złoto, ale skarb — bardzo drogi!
A jej dobre oczy poczęły się do niego śmiać:
— Może i bardzo ciężki...
— Niech panią o to głowa nie boli; ja mam dość sił i potrafię go na ręku nosić... Teraz przynajmniej mam po co żyć.
— I ja — odpowiedziała Marynia.
— Czy pani wie, że ja już tu byłem? Przysłałem potem te chryzantemy. Po wczorajszym liście pani powiedziałem sobie: to po prostu anioł i trzeba nie mieć ani serca, ani piątej klepki, żeby dłużej zwlekać.
— Taka byłam niespokojna o ten pojedynek — i nieszczęśliwa. Ale to już naprawdę skończone?
— Daję pani słowo — najzupełniej.
Marynia chciała dalej wypytywać, ale tymczasem nadszedł pan Pławicki; chwilkę słychać było, jak, pokasłując trochę, stawiał laskę i zdejmował paletot w przedpokoju, potem otworzył drzwi i ujrzawszy ich samych, rzekł:
— Tak we dwoje sobie siedzicie?
A Marynia, podbiegłszy ku niemu, położyła mu ręce na ramionach i nadstawiając czoło do pocałunku, odrzekła: