Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/075

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zastrzeli niedźwiadka, jak psa — pomyślał Połaniecki.
Rozległy się słowa komendy, i dwa strzały wstrząsnęły ciszą leśną, poczem Maszko zwrócił się do Kresowskiego i rzekł zimno:
— Proszę nabić pistolety.
Lecz jednocześnie przy nogach jego ukazała się na śniegu plama krwi.
— Pan jesteś ranny — rzekł, zbliżając się szybko, doktor.
— Być może... proszę nabić...
I w tej chwili zachwiał się, albowiem istotnie był ranny. Kula zniosła mu sam wierzchołek kości w kolanie.
Pojedynek został przerwany. Tylko Gątowski stał jeszcze czas jakiś na miejscu z wytrzeszczonemi oczyma, zdumiony tem, co się stało.
Po pierwszym opatrunku zbliżył się jednak, popchnięty przez pana Jamisza, do Maszki i rzekł zarówno niezgrabnie, jak szczerze:
— Teraz przyznaję, żem nie miał prawa nachodzić pana — i odwołuję wszystko, com powiedział, i przepraszam. A że pan jesteś ranny, to ja tego nie chciałem.
I po chwili, gdy odchodził z panem Jamiszem i Wilkowskim, słychać było, jak mówił:
— Jak Boga najszczerzej kocham, czysty przypadek — to pistolety takie, bo ja chciałem mu nad głowę...
Maszko tego dnia nie otworzył ust — na pytanie zaś doktora, czy rana bardzo mu dokucza, potrząsał tylko głową na znak, że nie.
Bigiel, który był dniem pierwej powrócił z Prus,