Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/035

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— I co pani myśli?
Marynia podniosła na niego oczy, jakby czekając od niego jakiejś rady.
— Ona nie ma na to sił — rzekła wreszcie.
Połaniecki milczał przez chwilę, następnie rozłożył bezradnie ręce.
— Mówiliśmy o tem z Waskowskim — rzekł — ja na niego napadłem, bo myślałem, że to jego myśl, ale on mi przysięgał, że w niczem się do tego nie przyczynił. Pytał natomiast, jaką inną pociechę jej wymyślimy — i nie umiałem mu na to odpowiedzieć. Co jej naprawdę w życiu zostało?
— Tak — odrzekła cicho Marynia.
— I myśli pani, że ja nie rozumiem, skąd się wzięło to postanowienie? Ona po prostu nie chce w niczem swoich zasad religijnych obrazić, a chce wcześniej umrzeć. Wie, że to obowiązki nad jej siły i dlatego je na siebie bierze.
— Tak — powtórzyła Marynia.
I schyliła głowę tak nizko nad robotą, że Połaniecki widział tylko rozbiór jej ciemnych włosów na małej główce. Miała przed sobą pełne pudełko perełek, które naszywała na rozmaite przedmioty, przeznaczone na dobroczynną loteryę, i teraz do owych perełek poczęły się sypać łzy, które płynęły z jej oczu.
— Ja widzę doskonale, że pani płacze — rzekł Połaniecki.
A ona podniosła na niego załzawione oczy, jakby mu chciała powiedzieć: „Przed tobą nie będę skrywała łez“ — i odrzekła: