— Czy to dla niej dobrze, tak sobie co dnia przypominać dziecko i rozdzierać rany?
— Ach, alboż one zaschły? — odpowiedziała Marynia — i czy jest możność powiedzenia jej: „Nie jedź!“ Ja sama myślałam, że to będzie niedobrze, ale przekonałam się, że przeciwnie. Na Powązkach płakała bardzo, ale było jej lepiej. Wracając, przypomniała sobie, co jej mówił profesor Waskowski — i ta myśl, to dla niej jedyna pociecha — jedyna!
— Niechże ma choć taką — odpowiedział Połaniecki.
— Widzi pan, ja nie śmiałam jej z początku wspomnieć o Litce, ale ona ciągle o niej mówi. Niech pan także nie obawia się mówić jej o niej, bo to jej sprawia widocznie ulgę...
Tu panienka poczęła opowiadać jeszcze bardziej zniżonym i jakby niepewnym głosem:
— Ona sobie ciągle wyrzuca, że tej ostatniej nocy posłuchała zapewnień doktora i poszła spać. Jej żal tych straconych chwil, które mogła spędzić z Litką, i ta myśl nurtuje ją. Dziś, gdy wróciłyśmy z cmentarza, poczęła mnie wypytywać o najdrobniejsze szczegóły: jak dziecko wyglądało, jak długo spało, czy brało lekarstwo i co przytem mówiło, czy odzywało się do nas?... Przytem zaklinała mnie, żebym sobie przypomniała wszystko i żebym nie opuściła żadnego słowa.
— I pani nie pominęła niczego?...
— Nie.
— ....Jak ona to przyjęła?
— Bardzo, bardzo płakała.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/270
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.