Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tu pan Pławicki przeszedł do opowiadania o mieszkaniu z obfitością słów dziecka, które coś bawi, lub starego wygodnisia, któremu uśmiecha się zmiana na lepsze. W końcu rzekł:
— Ledwom się obejrzał, jużem znalazł. Warszawka to moja stara przyjaciółka i znam ją dobrze.
Lecz w tej chwili ktoś wszedł do przyległego pokoju.
— To pewno Marynia — rzekł Pławicki.
I począł wołać:
— Maryniu, czy to ty?
— Ja — ozwał się młody głos.
— Chodźże tu; mamy gościa.
Panna Marynia ukazała się we drzwiach. Na widok Połanieckiego zdziwienie błysnęło na jej twarzy.
Połaniecki, wstawszy, skłonił się, a gdy zbliżyła się do stołu, wyciągnął ku niej na powitanie rękę. Ona podała mu swoją zarówno chłodno, jak grzecznie. Poczem zwróciła się do ojca, jak gdyby nikogo więcej nie było w pokoju.
— Widziałam mieszkanie — rzekła. — Ładne i wygodne; nie wiem tylko, czy ulica nie zbyt hałaśliwa.
— Wszystkie ulice są hałaśliwe — zauważył pan Pławicki. — To nie wieś.
— Przepraszam, pójdę zdjąć kapelusz — odrzekła panna Marynia.
I wróciwszy do swego pokoju, nie ukazywała się przez czas dość długi.
— Nie pokaże się więcej — pomyślał Połaniecki.
Lecz ona widocznie poprawiała tylko włosy przed lustrem po zdjęciu kapelusza, poczem weszła znowu i spytała: