Strona:Henryk Sienkiewicz-Potop (1888) t.6.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

podniósł piszczałkę do ust i świsnął tak przeraźliwie, że aż najbliższe konie dragońskie osadziły się na zadach.

Świst powtórzyły natychmiast inne piszczałki starszyzny tatarskiej i nie tak prędko wicher zakręca piaskiem, jak prędko cały czambuł zwrócił konie do ucieczki.

Niedobitki rajtaryi, czerwona dragonia i pułk bogusławowy kopnęły się za nimi z kopyta.

Krzyki oficerskie: „naprzód!” i „Gott mit uns!” zagrzmiały jak burza i stał się cudny widok. Na rozległej grudzi pędził bezładny i pomieszany czambuł wprost do zasypywanego kulami brodu i rwał, jakby go skrzydła niosły. Każdy ordyniec przyległ był do konia, rozpłaszczył się, pochował w grzywie i karku, tak, iż gdyby nie chmura strzał, lecących ku rajtaryi, rzekłbyś, iż same konie bez jezdców biegną; za nimi z hukiem, krzykiem i tętentem biegł lud olbrzymi, migocąc wzniesionemi w prawicach mieczami.

Bród był coraz bliżej; biegli staje, pół jeszcze i widocznie konie tatarskie dobywały już ostatnich sił, bo odległość między niemi a rajtaryą poczęła się zmniejszać szybko.

W kilka minut potem pierwsze rajtarskie szeregi poczęły już siec mieczami zmykających na ostatku Tatarów, bród był tuż, tuż. Zdawało się, że w kilku skokach konie go dosięgną.

Nagle stało się coś dziwnego.

Oto, gdy czambuł dobiegł brodu, przeraźliwy świst piszczałek rozległ się znowu na skrzydłach czambułu i cała wataha zamiast wpaść w rzekę, aby na drugim jej brzegu szukać ocalenia, rozdzieliła się na