od ściany do ściany, przejmując strachem nieprzyjaciół, wlewając otuchę w serca polskie.
— „Zbił pod Kozienicami!” — mówiono jednego dnia, „zbił pod Jarosławiem!” — powtarzano w kilka tygodni później, „zbił pod Sandomierzem!” — powtarzało dalekie echo. Dziwiono się temu tylko, zkąd się jeszcze bierze tyle Szwedów po takich pogromach.
Nakoniec przyleciały nowe stada jaskółek, a z niemi fama o uwięzieniu króla i całej armii szwedzkiej w widłach rzecznych. Zdawało się, że koniec tuż, tuż.
Sam Sakowicz w Taurogach przestał chodzić na wyprawy, jeno listy po nocach pisywał i w różne strony rozsyłał.
Miecznik był jakoby obłąkany. Codzień wieczorem wpadał z wieściami do Oleńki. Czasem gryzł ręce, gdy sobie wspomniał, że trzeba siedzieć w Taurogach. Tęskniła w pole stara żołnierska dusza. Wkońcu zaczął się zamykać w swojej stancyi i nad czemś po całych godzinach rozmyślać. Raz chwycił niespodzianie Oleńkę w ramiona, zaryczał wielkim płaczem i rzekł jej:
— Miłaś ty, dziewczyno, córuchno jedyna, ale ojczyzna milsza.
I nazajutrz skoro dzień znikł, jakoby w ziemię się zapadł.
Oleńka znalazła tylko list, a w nim słowa następujące:
„Bóg cię błogosław, dziecko kochane. Rozumiałem ja ci dobrze, że ciebie, a nie mnie strzegą i że samemu mi łatwiej wymknąć się przyjdzie. Niechże mnie Bóg sądzi, jeślim ja to, niebogo sieroto, z zatwardziałości serca i braku ojcowskiego afektu dla