odpowiedział, tak dalece serce jego i umysł były osobą królewską zajęte.
— A coś waćpan za jeden? — powtórzył ów personat.
— Szlachcic, jako i waszmość! — odrzekł pan Andrzej, zbudziwszy się jakby ze snu.
— Jakże cię zowią?
— Jak mnie zowią? Zwę się Babinicz, a jestem z Litwy, zpod Witebska.
— A jam jest Ługowski, dworski królewski!… Proszę, to waćpan aż z Litwy, zpod Witebska jedziesz?
— Nie… Jadę z Częstochowy.
Pan Ługowski aż zaniemówił na chwilę ze zdziwienia.
— A jeśli tak, to bywajże waćpan, bywaj, bo nam nowin udzielisz! Mało już króla miłościwego nie umorzył frasunek, że przez trzy dni żadnej pewnej wieści nie miał. Jakżeto? Zpod chorągwi Zbrożka może, albo Kalińskiego, albo Kuklinowskiego? Zpod Częstochowy?
— Nie zpod Częstochowy, ale z samego klasztoru, wprost!
— Chyba waść żartujesz? Co tam? co słychać? Broniże się jeszcze Jasnagóra?
— I broni się i będzie broniła. Szwedzi już na odstąpieniu!
— Dla Boga! Król ozłoci waszmości! Z samego klasztoru, powiadasz, jedziesz?… Jakże cię to Szwedzi puścili?
— Jam ich o permisyą nie prosił, ale wybaczaj waćpan, że w kościele obszerniejszej relacyi dać nie mogę.