Strona:Henryk Sienkiewicz-Potop (1888) t.3.djvu/418

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wrzeszczowicza czekał bowiem gorszy los nawet od szubienicy.

Lecz tymczasem huk wystrzałów przerwał im dalszą rozmowę.

— Coto? strzały z fortecy?! — krzyknął Müller.

I zerwawszy się jak opętany, wybiegł z izby.

Wybiegli za nim wszyscy i poczęli nasłuchiwać.

Odgłos regularnych salw dochodził istotnie z fortecy.

— Dla Boga! jakieto może mieć znaczenie?… Biją się w środku, czy co?! — wołał Müller — nie rozumiem!

— Ja to waszej dostojności wytłómaczę: — rzekł Zbrożek — dziś święty Szczepan, imieniny panów Zamoyskich, ojca i syna, na ichto cześć strzelają.

Wtem i okrzyki wiwatowe doszły z fortecy, a za niemi nowe salwy.

— Dość mają prochów! — rzekł ponuro Müller. — To nowa dla nas wskazówka.

Lecz los nie oszczędził mu i drugiej, bardziej bolesnej wskazówki. Oto żołnierze szwedzcy tak już byli zniechęceni i na duchu upadli, że na odgłos strzałów fortecznych, oddziały pilnujące najbliższych szańców, opuściły je w popłochu.

Müller widział cały jeden regiment wybornych strzelców smalandzkich, który w zamieszaniu schronił się aż pod jego kwaterę; słyszał także, jak oficerowie powtarzali między sobą na ten widok:

— Czas, czas, czas odstąpić!

Lecz powoli uspokoiło się wszystko — jedno wrażenie pognębiające zostało. Wódz, a za nim podkomendni, weszli znów do izby i czekali, czekali niecierpliwie;