Strona:Henryk Sienkiewicz-Potop (1888) t.3.djvu/360

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Boże, bo takiego drugiego kawalera niemasz w Rzeczypospolitej…

— Tak ciemno, tak ciemno! — rzekł ksiądz Kordecki — a oni się od czasu waszej nocnej wycieczki strzegą. Może na cały szereg wpaść, ani się obejrzy…

— Tego nie myślę; piechota stoi, to wiem i pilnują się bardzo, ale przecie stoją na szańcu, nie przed szańcem, nie przed wylotami własnych armat. Jeśli kroków nie usłyszą, to może się łacno pod szaniec podsunąć, a potem go sama wyniosłość osłoni… Uf!

Tu sapnął i urwał pan Czarniecki, bo z oczekiwania i trwogi serce poczęło mu bić jak młotem, a w piersiach tchu mu nie stało.

Ksiądz począł żegnać ciemności.

Nagle trzecia osoba stanęła przy dwóch rozmawiających. Byłto pan miecznik sieradzki.

— A co tam? — spytał.

— Babinicz poszedł na ochotnika prochami kolubrynę rozsadzać.

— Jakto? Co?

— Wziął kiszkę z prochem, sznur, krzesiwo… i poszedł.

Pan Zamoyski ścisnął sobie głowę dłońmi.

— Jezus, Marya! Jezus, Marya! — rzekł. — Sam jeden?

— Sam jeden.

— I kto jemu pozwolił? Tożto jest niepodobieństwo!…

— Ja! Dla mocy Bożej wszystko jest podobne, nawet i powrót jego szczęśliwy! — odpowiedział ksiądz Kordecki.