sób; próżno wreszcie groził sądem i karami. W pierwszej chwili nikt nie chciał go słuchać, zwłaszcza, że sam jenerał nie umiał ukryć przerażenia.
Rozszerzyło się wnet po tym wypadku w całem wojsku mniemanie, że nikt z tych, którzy w oblężeniu brali udział, swoją śmiercią nie umrze. Wielu oficerów podzielało tę wiarę, a i Müller nie był wolny od obaw, sprowadził bowiem ministrów luterskich i kazał im czary odczyniać. Chodzili tedy po obozie, szepcąc i śpiewając psalmy; przestrach jednak tak się już rozszerzył, że nieraz przyszło im usłyszeć z ust żonierzy: „Nie wasza moc, nie wasza potęga!“
Wśród strzałów armatnich nowy poseł müllerowski wszedł do klasztoru i stanął przed obliczem księdza Kordeckiego i rady.
Był to pan Śladkowski, podstoli rawski, którego podjazdy szwedzkie ogarnęły, gdy z Prus powracał. Przyjęto go zimno i surowo, choć twarz miał poczciwą, a spojrzenie jak niebo pogodne, bo już się byli przyzwyczaili zakonnicy do poczciwych twarzy u zdrajców. Ale on się takiem przyjęciem wcale nie zmieszał i podczesując raźno palcami płowego czuba na głowie, ozwał się:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
— Na wieki wieków! — odezwali się chórem zebrani.
A ksiądz Kordecki zaraz dodał:
— Niech będą błogosławieni, którzy mu służą.
— I ja mu służę, — odrzekł pan podstoli — a że szczerzej niż Müllerowi, to się zaraz pokaże… Hm! pozwólcie ojcowie czcigodni i kochani, że odchrząknę, bo muszę najprzód paskudztwo wyplunąć…