Strona:Henryk Sienkiewicz-Potop (1888) t.3.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jenerale, jenerale! Patrz wasza dostojność! Tam, tam… klasztor…

Müller spojrzał i zdumiał.

Dzień już był zupełny i pogodny, jeno mgły wisiały nad ziemią, ale niebo było czyste i rumiane od porannej zorzy. Biały tuman przesłaniał sam szczyt Jasnej Góry i wedle zwykłego rzeczy porządku, powinien był zakrywać kościoł, tymczasem szczególniejszem zjawiskiem przyrody, kościoł wraz z wieżą unosił się nietylko nad skałę, ale i nad mgłę, wysoko, wysoko, zupełnie jakby oderwał się od swej podstawy i zawisł w błękitach pod niebem.

Krzyki żołnierzy zwiastowały, że spostrzegli także zjawisko.

— To mgła oczy łudzi! — zakrzyknął Müller.

— Mgła leży pod kościołem! — odpowiedział Sadowski.

— Zadziwiająca rzecz, ale ten kościoł jest dziesięć razy wyżej, niż był wczoraj i wisi w powietrzu — rzekł książe Heski.

— W górę jeszcze idzie! w górę, w górę! — krzyczeli żołnierze. — Z oczu zniknie!…

I istotnie, tuman wiszący na skale, począł się podnosić nakształt niezmiernego słupa dymu ku niebu, kościoł zaś, osadzony jakby na szczycie owego słupa, zdawał się wzbijać coraz wyżej, jednocześnie zaś, hen już, pod samemi obłokami, przesłaniał się coraz więcej białym oparem, rzekłbyś: roztapiał się, rozpływał, mącił, nakoniec zniknął zupełnie z oczu.

Müller zwrócił się ku oficerom, a w oczach jego malowało się zdziwienie, wraz z zabobonnym przestrachem