Huk dział stał się przerywany, ale tak gęsty, jak oddech zdyszanego smoka.
Nagle na wieży, świeżo odbudowanej po zeszłorocznym pożarze, ozwały się trąby wspaniałą harmonią pobożnej pieśni. Płynęła z góry ta pieśń i słychać ją było naokół, słychać wszędy, aż na bateryach szwedzkich. Do dźwięku trąb dołączyły się wkrótce głosy ludzkie i wśród ryku, świstu, okrzyków, łoskotu, grzechotania muszkietów, rozlegały się słowa:
Bogarodzica, Dziewica,
Bogiem sławiona Marya!…
Tu wybuchło kilkanaście granatów; trzask dachówek i krokwi, a potem krzyk: „wody!“ — targnął słuchem i… znów pieśń płynęła dalej spokojnie:
U Twego Syna, hospodyna.
Spuści nam, ziści nam
Chlebny czas, zbożny czas…
Kmicic, stojąc na murach przy dziale, naprzeciw wsi Częstochowy, w której były stanowiska Müllera i zkąd największy szedł ogień, odtrącił mniej wprawnego puszkarza i sam pracować zaczął. A pracował tak dobrze, że wkrótce, chociaż to był listopad i dzień chłodny, zrzucił tołub lisi, zrzucił żupan i w samych tylko szarawarach i koszuli pozostał.
Ludziom, nieobeznanym z wojną, rosło serce na widok tego żołnierza z krwi i kości, dla którego to wszystko, co się działo, ów ryk armat, stada kul, zniszczenie, śmierć — zdawały się być tak zwyczajnym żywiołem, jak ogień dla salamandry.
Brew miał namarszczoną, ogień w oczach, rumieńce na policzkach i jakąś dziką radość w twarzy.