— Od kogo masz waszmość tę wiadomość? — spytał ksiądz Kordecki.
— Nocowałem ostatniej nocy w Kruszynie. Przyjechali tam Weyhard Wrzeszczowicz i cesarski poseł Lisola, który z dworu brandeburskiego wracał, a do króla szwedzkiego zdążał.
— Króla szwedzkiego niema już w Krakowie — odrzekł na to ksiądz, patrząc przenikliwie w oczy pana Kmicica.
Lecz pan Andrzej powiek nie spuścił i tak mówił dalej:
— Nie wiem ja, czy on jest, czy go niema… Wiem, że Lisola do niego jechał, a Wrzeszczowicza przysłano, aby eskortę zluzował i dalej go prowadził. Obaj rozmawiali przy mnie poniemiecku, nic się mojej obecności nie strzegąc, gdyż nie myśleli, abym mógł ich mowę wyrozumieć, którą ja z dzieciństwa znając tak dobrze, jak i polską, to wymiarkowałem, że Weyhard instygował, aby klasztor zająć i do skarbca się dostać, na co od króla otrzymał pozwolenie.
— I waszmość to na własne uszy słyszałeś!
— Tak, jako tu stoję
— Stanie się wola boska! — rzekł spokojnie ksiądz.
Kmicic zląkł się. Sądził, że ksiądz nazywa wolą boską rozkaz króla szwedzkiego i o oporze nie zamyśla, więc rzekł zmieszany:
— W Pułtusku widziałem kościoł w szwedzkich rękach, żołnierzy w karty w przybytku bożym grających, beczki piwa na ołtarzach i niewiasty bezwstydne z żołnierzami.
Ksiądz wciąż patrzył prosto w oczy rycerza.