Strona:Henryk Sienkiewicz-Potop (1888) t.3.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie mogą przyjść gorsze, jako żywo, nie mogą!… To niepodobieństwo!… — zawołał Kmicic.

— Widzisz waszmość, — rzekł pan starosta — przed końcem świata i przed sądem ostatecznym przyjdzie antychryst i powiedziano jest, że źli wezmą wtedy górę nad sprawiedliwymi, szatani będą po świecie chodzić, wiarę przeciwną prawdziwej opowiadać i do niej ludzi nawracać. Z dopuszczenia Bożego złe wszędzie zwycięży, aż do onego momentu, w którym trębacze anielscy otrąbią koniec świata…

Tu pan starosta przechylił się na tył fotelu, na którym siedział, przymknął oczy i mówił dalej cichym, tajemniczym głosem:

— Powiedziano jest, że znaki będą… Znaki na słońcu w postaci ręki i miecza były… Boże, bądź miłościw nam grzesznym!… Źli biorą górę nad sprawiedliwymi, bo Szwed i jego stronnicy zwyciężają… Wiara prawdziwa upada, bo oto luteranie się podnoszą… Ludzie! zali nie widzicie, że dies irae, dies illa się zbliża… Ja mam lat siedemdziesiąt, nad brzegiem Styksu stoję, przewoźnika i łodzi wyglądam… Ja widzę…

Tu umilkł pan starosta, a Kmicic począł patrzeć na niego ze strachem, bo racye wydały mu się słuszne, wywody trafne, więc zląkł się sądu i zastanowił się mocno.

Lecz pan starosta na niego nie patrzył, jeno przed siebie i wkońcu rzekł:

— I jakże tu Szwedów zwyciężyć, kiedy to dopuszczenie Boże, wola wyraźna, w proroctwach odgadnięta i przepowiedziana… Oj, do Częstochowy ludziom, do Częstochowy!…

I znowu pan starosta umilkł.