już mi się stało lżej, a nim do Wilna dojechałem, ani mi była w głowie i do tej pory w kawalerskim stanie wytrwałem. Ot, co! Niemasz jak droga na nieszczęśliwe afekta!
— Takżeto waść mówisz? — spytał Kmicic.
— Jako żywo! Niech tam czarni porwą wszystkie gładyszki z całej Litwy i Korony! Już mi one niepotrzebne.
— I bez pożegnania waść wyjechałeś?
— Bez pożegnania, jenom tasiemkę czerwoną za sobą rzucił, co mi jedna stara niewiasta, w rzeczach afektu bardzo doświadczona, doradziła.
— Zdrowie waszmości! — wtrącił Ganchoff, zwracając się znów do pana Andrzeja.
— Zdrowie! — odrzekł Kmicic. — Dziękuję z serca!
— Do dna! do dna! Waszmości czas na koń, a i nas też służba potrzebuje. Niech waszę mość Bóg prowadzi i odprowadzi!
— Bywajcie zdrowi!
— Tasiemkę czerwoną rzucić za siebie — rzekł Charłamp — albo na pierwszym noclegu ognisko wiadrem wody samemu zalać. Pamiętaj waść… jeśli chcesz zapomnieć!
— Ostawaj waść z Bogiem!
— Nieprędko się obaczym!
— A może gdzie na polu bitwy — dorzucił Ganchoff. — Daj Boże, obok siebie, nie przeciw sobie.
— Nie może inaczej być! — odrzekł Kmicic.
I oficerowie wyszli.
Zegar bił siódmą z wieży. Na dziedzińcu konie stukały kopytami o kamienne płyty, a przez okno widać było ludzi czekających w gotowości. Dziwny niepokój