pod twoją gładkością, jako pod kwieciem siedzi! Bogdaj cię! bogdaj cię!
— Nie pojedziemy! — powtórzył jeszcze rezolutniej pan miecznik.
— Jako żywo! — zakrzyknęli panowie Chudzyński z Ejragoły i Dowgird z Plemborga.
Wówczas Kmicic zwrócił się ku nim, ale już bardzo był blady, bo go gniew dławił i zęby szczękały mu jak w febrze.
— Ejże! — mówił — ejże, nie próbujcie!… Konie słychać, moi dragoni jadą! Powiedzno który jeszcze słowo, że nie pojedziesz!
Istotnie za oknem słychać było tętent licznych jezdców. Ujrzeli wszyscy, że niema rady, a Kmicic rzekł:
— Panno! za dwa pacierze masz być w kolasce, inaczej stryjaszek kulą w łeb dostanie!
I widać coraz bardziej ogarniał go dziki szał gniewu, bo nagle krzyknął, aż szyby zadrżały w oknach:
— W drogę!
Lecz jednocześnie drzwi do sieni otworzyły się cicho i jakiś obcy głos spytał:
— A dokądto, panie kawalerze?
Wszyscy skamienieli z podziwu i wszystkie oczy zwróciły się ku drzwiom, w których stał jakiś mały człowieczek w pancerzu i z gołą szablą w dłoni.
Kmicic cofnął się krokiem, jakoby widmo zobaczył.
— Pan… Wołodyjowski! — zakrzyknął.
— Do usług! — odparł mały człowieczek.
I posunął się na środek izby; za nim weszli hur-