Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.4.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kiedyś z panem Wołodyjowskim i panem Zagłobą za Jampoł jeździł. Czemuś to do Zbaraża z nimi nie przyjechał?
— Bo, widzi jegomość, jak nas orda wsparła, tak już nie było żadnej rady; więc oni się we dwóch całemu czambułowi zastawili, a ja uciekłem i nie oparłem się, aż w Zamościu.
— Szczęście, że nie zginęli — rzekł Skrzetuski — ale myślałem, żeś lepszy pachołek. Zali godziło ci się opuszczać ich w takiej opresyi?
— Ej, mój jegomość, żeby to my byli sami, we trzech, pewnobym ja ich nie opuścił, bo mi się serce krajało... ałeśmy we czworo byli więc oni rzucili się na ordę, a mnie sami kazali... ratować... Żebym to ja był pewny, że jegomości radość nie zabije... bo to my za Jampolem... znaleźli... ale że ksiądz...
Skrzetuski począł patrzeć na pachołka i mrugać oczyma, jak człowiek który budzi się ze snu — nagle, rzekłbyś zerwało się coś w nim, bo pobladł strasznie, siadł na łożu i krzyknął grzmiącym głosem:
— Kto z tobą był?
— Jegomość! hej jegomość! — wołał pachołek, przerażony zmianą, jaka zaszła w twarzy rycerza.
— Kto z tobą był? — krzyczał Skrzetuski i chwyciwszy za ramiona Rzędziana, trząść nim począł i sam trząsł się jak w febrze i gniótł pachołka w żelaznych rękach.
— To już powiem — wołał Rzędzian — niech ksiądz robi co chce: panna z nami była, a teraz jest przy pani Witowskiej.
Skrzetuski zesztywniał, zamknął oczy i głowa jego opadła ciężko na poduszki.