Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.4.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

budkę. Zdala przed kościołem, oświeconym blaskiem miesiąca, widać już było gromady żołnierzy konnych i pieszych. We wsi konie rżały. Ze skrzypieniem wozów łączył się dźwięk łańcuchów i głuchy hurkot armat — gwar wzmagał się coraz bardziej.
— Ruszają już! — rzekł ksiądz.
— Pod Zbaraż... na ratunek... — wyszeptał Skrzetuski.
I niewiadomo czy z radości, czy z trudów przebytych, czy dla obojga razem, zesłabł tak, że Tyzenhauz i starosta rzeczycki prawie go wlec musieli.
Tymczasem, kierując się ku plebanii, weszli między żołnierzy stojących przed kościołem. Były to chorągwie sapieżyńskie i piechota Arciszewskiego. Niesprawieni jeszcze do pochodu, stali żołnierze bezładnie, tłocząc się miejscami i zagradzając przejście.
— Z drogi! z drogi! — wołał ksiądz.
— A kto tam szuka drogi?
— Towarzysz ze Zbaraża.
— Czołem mu! czołem! — wołały liczne głosy.
I rozstępowałi się zaraz, ale inni tłoczyli się jeszcze bardziej, chcąc widzieć bohatera. I patrzyłi zdumieni na tę nędzę, na tę twarz straszną, oświeconą blaskiem księżyca — i szeptali do siebie zdumieni:
— Ze Zbaraża, ze Zbaraża...
Z największym trudem doprowadził ksiądz Skrzetuskiego do plebanii. Tam go, wykąpanego, obmytego z błota i krwi, kazał złożyć na łóżku miejscowego plebana, a sam wyszedł natychmiast do wojsk, które ruszały w pochód.
Skrzetuski był na wpół przytomny, ale gorączka nie pozwalała mu usnąć zaraz. Nie wiedział już jednak