Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.4.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I znów nastała chwila milczenia. W oknie stanął ogromny złoty księżyc, ale w komnacie pociemniało, bo grzyby urosły na knotach świec.
— Która godzina? — pytał król.
— Północ blizko — odrzekł Radziejowski.
— Nie będę spał tej nocy. Obóz objadę, a wy jedźcie ze mną. Gdzie Ubald i Arciszewski?
— W obozie. Pójdę rzec, by konie podano — odpowiedział starosta.
I zbliżył się ku drzwiom; wtem, w sieni, uczynił się jakiś ruch, słychać było przez chwilę żywą rozmowę, odgłos pośpiesznych kroków, wreszcie drzwi otworzyły się na rozcież i wpadł zdyszany Tyzenhauz, rękodajny dworzanin królewski.
— Miłościwy królu! — zawołał — przybył towarzysz ze Zbaraża!!
Król zerwał się z krzesła, kanclerz powstał również i obydwom wyrwał się z ust okrzyk:
— Nie może być!!
— Tak jest! stoi w sieniach.
— Dawaj go sam! — zawołał król, klasnąwszy w dłonie. — Niech umorzy frasunek. Dawaj go sam, na Matkę Najświętszą!
Tyzenhauz zniknął w drzwiach i po chwili, zamiast niego, pojawiła się w nich jakaś wysoka, nieznana postać.
— Bliżej, mości panie! — wołał król — bliżej! Radzi cię widzimy!
Towarzysz przysunął się aż do stołu i na jego widok król, kanclerz i starosta łomżyński cofnęli się w zdumieniu. Przed nimi stał jakiś straszny człowiek, a raczej widmo; łachmany, podarte na strzępki, zaledwie okrywały jego wychudłe ciało; twarz miał siną, umazaną